28 czerwca 2009

Perfumy są jak pocałunek

My, kobiety z Owernii, to takie baby z charakterem. Silne, niezależne, uparte. Rozmowa z Audrey Tautou, aktorką grającą Coco Chanel.

Po francuskiej premierze "Coco Chanel" recenzent "Libération" napisał, że pani bohaterka jest zbyt łagodna w stosunku do temperamentnej Coco.

- Łagodna? Chyba przesadził! Zresztą ta rola nie miała być kopią Gabrielle, bo tak się naprawdę nazywała Coco, tylko moją interpretacją jej postaci. Film opowiada o młodych latach bohaterki, o tym, jak z niewykształconej, biednej dziewczyny z prowincji stawała się ikoną mody narzucającą swój styl damom z wyższych sfer. To mniej znany i bardzo ciekawy czas w jej biografii. Wybuchy złości miewała w późniejszym okresie życia.

Przeczytałam wszystko, co o Gabrielle napisano, studiowałam jej pozy, sposób palenia papierosa, i oczywiście kreacje. Wielu rad udzielili mi ludzie pracujący w domu mody Chanel. A przede wszystkim zaakceptował mnie Karl Lagerfeld.

Co poza tym, że jest pani drobną kobietą z pięknymi ciemnymi oczami ma pani wspólnego z Coco Chanel?

- Obie wychowywałyśmy się w tym samym rejonie Francji, w Owernii. Dom moich rodziców leży kilkanaście kilometrów od sierocińca, w którym pod okiem sióstr zakonnych dorastała Gabrielle, pozostawiona tam przez ojca po śmierci matki. Kobiety z Owernii to takie baby z charakterem. Silne, niezależne, uparte. Choć nie mogę nawet porównywać mojego startu w dorosłe życie z tym koszmarem i barierami, które musiała pokonać Gabrielle, to jednak obie marzyłyśmy, żeby uciec z prowincji i rozpocząć pełne przygód życie w Paryżu. Ona na początku, a ja w końcu XX wieku.

I ona, i pani odniosłyście sukces.

- Każda na swoją miarę. Mojego nie można porównać z rewolucją, jakiej dokonała w modzie i estetyce Chanel. Nie zdobyłabym się na taką determinację w dążeniu do celu, jaka stała się udziałem, a raczej koniecznością Gabrielle.

Łączy nas umiłowanie wolności, ale obie realizujemy ją inaczej. Ona zyskała niezależność i pozycję dzięki tytanicznej pracy. Nie założyła rodziny, umarła samotnie. Ja z kolei kocham moją niezależność od pracy. Że mogę sobie pozwolić na odrzucanie scenariuszy, że znajduję czas na czytanie ulubionych powieści Wiktora Hugo i Oscara Wilde'a, grę na pianinie, słuchanie Ravela, Chopina, Mozarta, na malowanie, spotkania z rodziną. Aktorstwo nie przysłania mi życia.

Co nowego o Coco Chanel dowiedziała się pani dzięki pracy nad filmem?

- Niewiele wiedziałam wcześniej o belle époque i ówczesnym porządku społecznym, w którym pozycja kobiety - nawet tej z wyższych sfer - była podporządkowana mężczyźnie. A co dopiero, gdy kobieta pochodziła z niższej klasy, jak moja bohaterka. Ona wcześnie uświadomiła sobie, że - paradoksalnie - droga do niezależności od męskiej dominacji prowadzi przez mężczyzn. Dlatego została utrzymanką francuskiego milionera Etienne'a Balsana. Nie była jednak do końca wyrachowana. We wszystkich kochankach szukała ojca i opiekuna, który porzucił ją, gdy była dziewczynką, a wcześniej zdradzał zakochaną w nim matkę. Pod pozorem chłodu skrywała wielką potrzebę bycia kochaną. I każde miłosne niepowodzenie przekuwała w pracę. Żeby nie rozpamiętywać.

A jednak doświadczyła szczęśliwej miłości.

- Tak, ale związek z angielskim arystokratą Arthurem Boy Capelem trwał krótko, bo on zginął w wypadku samochodowym. To był jedyny w jej życiu mężczyzna, który zrozumiał, że inność Coco to jej wielka siła. Wspierał jej pomysły, no i oczywiście je finansował. Dzięki jego pieniądzom otworzyła butik. Dziś moglibyśmy powiedzieć, że Capel był typem nowoczesnego partnera, który przyznawał kobiecie prawo do samorealizacji. Był jej kochankiem, przyjacielem i bankiem. Wie pani, dlaczego Chanel tak chętnie wykorzystywała męskie elementy garderoby w kobiecych projektach?

Dlaczego?

- Ona w taki sposób dodawała kobietom władzy i siły, kojarzonej wtedy wyłącznie z męskością. To przecież Chanel odważyła się wyrzucić gorsety, ubrać kobietę w spodnie i obciąć jej włosy. Wyprzedziła swoją epokę o całe lata świetlne. Myślę, że feministki miały w niej godną prekursorkę.

Ma pani w szafie garderobę od Chanel?

- Mam kilka ulubionych kostiumów Chanel. Lubię też jej pasiaste bluzki. Jednak na co dzień bardziej niż eleganckie garsonki cenię sobie luz i wygodę. Noszę wyciągnięte swetry, princeski i spódnice do kolan albo dżinsy i topy. Na premiery ubieram się w suknie od Jean-Paula Gaultiera, a na prywatne okazje noszę ubrania z kolekcji Isabel Marant.

Po udziale w reklamie perfum Chanel No. 5 została pani obwołana twarzą Chanel.

- Używam tych perfum, ale nie czuję się twarzą Chanel. To określenie nie wydaje mi się odpowiednie. Nie mniej od tego zapachu uwielbiam wąchać benzynę.

Mam jednak poczucie, że biorąc udział w reklamie wyreżyserowanej przez Jean-Pierre'a Jeuneta, uczestniczę w historii zapachu Chanel No. 5 kojarzonego wcześniej z Catherine Deneuve, Carole Bouquet czy Nicole Kidman. Do tej pory odrzucałam reklamy, ale tym razem powiedziałam "tak". Bo jeśli już moja twarz ma się komuś z czymś kojarzyć, to niech to będzie towar z klasą i charakterem.

Coco mawiała, że kobieta, która nie używa perfum, nie ma przyszłości. Zgadza się pani z tym?

- Tak. Zapach jest tak intymną częścią nas samych i tak tajemniczo ekscytującą, że zazwyczaj dzielimy się nim z osobami, które kochamy, z którymi chcemy być blisko fizycznie. Perfumy są jak pocałunek.

Kiedy w Paryżu wchodziłam do kina, jakiś chłopak stanął przed plakatem i skwitował: "O, Amelia gra Coco". Czy to ciągle pani problem?

- To nigdy nie był mój problem. Nie pozwalam moim bohaterkom zawładnąć sobą. Kiedy skończyliśmy zdjęcia do "Amelii", zamknęłam za sobą ten etap i rozpoczęłam nowy. Choć wiem, że dla wielu widzów cokolwiek zagrałam potem - to były kolejne wariacje na temat Amelii.

Zdaje mi się, że mieli trochę racji, bo takie "Bardzo długie zaręczyny" to znowu opowieść o zaklinaniu rzeczywistości i wierze w siłę miłości, która pokona wszystko...

- No dobrze! Lubię komedie romantyczne, bo dostarczają widzom wzruszeń i ucieczki od coraz mniej bajkowej rzeczywistości.

Szkoda jednak, że nie wymieniła pani innych moich wcieleń, które trudno utożsamiać z Amelią. Na przykład "Niewidocznych", w których zagrałam nielegalnie pracującą w Londynie Turczynkę, albo filmu "Miłość, nie przeszkadzać", w którym moja bohaterka Irene to wamp, kusicielka wykorzystująca starszych bogatych mężczyzn, czasem okrutna i cyniczna.

Gdybym kurczowo trzymała się komedii romantycznych, to nie przyjęłabym roli w amerykańskiej superprodukcji "Kod da Vinci". Chciałam zobaczyć, na czym polega praca w Hollywood, zdobyć doświadczenie.

Jednak nie rozsmakowała się pani w pracy za oceanem.

- Z lenistwa! To jest przemysł. Trzeba pracować po 16 godzin dziennie i wszystko podporządkować karierze. A z moim angielskim skazana byłabym na role emigrantek i cudzoziemek. Ciekawe role i świetnych reżyserów mam pod ręką we Francji.

Tutaj jestem u siebie. No i ludzie zachowują więcej dystansu wobec znanych aktorów. Jeśli założę kapelusz i okulary, mogę w Paryżu wyjść na ulicę. Mieszkam w dwupokojowym zagraconym mieszkaniu w starej kamienicy na Montmartrze, więc nie jestem łakomym kąskiem dla fotoreporterów. I Bogu dzięki!

źródło: wyborcza.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz