11 lutego 2010

Beyonce Heat

Firmy, które kupują prawa do sygnowania perfum nazwiskami takich gwiazd, jak Beyonce, mogą kreować i sprzedawać takie produkty tak naprawdę tylko na dwa sposoby. Mogą sięgnąć po sprawdzoną i skuteczną formułę - słodką i kwiatową w przypadku zapachów damskich; korzenną i metaliczną w przypadku zapachów męskich. Mogą też jednak przeciwstawić się powszechnym oczekiwaniom, wprowadzając na rynek zapach, którego nikt nie spodziewałby się znaleźć w portfolio gwiazdy. W obu przypadkach - bez względu na to, czy producentem zapachu jest Arden, Lauder, Coty czy też jakakolwiek inna marka - panuje powszechne przekonanie, że pozyskana do współpracy sława nie miała nic wspólnego z samym powstawaniem perfum.

Jeśli chodzi o Beyonce Heat, na początku wyobrażałem sobie, że proces tworzenia zapachu w laboratoriach Coty musiał przebiegać mniej więcej tak: zespoły kreacji i marketingu określiły kierunek, w którym miały być prowadzone poszukiwania formuły, i zaprosiły do współpracy perfumiarzy. Ci z kolei wyprodukowali zapach i opatrzyli go imieniem Beyonce. Być może są jeszcze firmy, w których obowiązują takie procedury - niemniej jednak z każdym kreatywnym spotkaniem, w którym uczestniczę, coraz bardziej widoczna staje się tendencja do zaskakującej redukcji wpływu licencjobiorcy na ostateczny kształt zapachu.

Z kolei gwiazdy, które mają wpływ na efekt procesu twórczego, nie posiadają żadnej wiedzy na temat tego, co w tworzeniu zapachów jest ważne: surowców używanych w przemyśle perfumeryjnym, trendów rynkowych, głośnych komercyjnych sukcesów i porażek czy wreszcie historii zapachów (w tym ich podziału na oryginalne i podrabiane). Dyrektorzy kreatywni firm będących licencjobiorcami - w przypadku Heat jest to Ruth Sutcliffe z Coty - dyplomatycznie stosują mieszankę marketingowych strategii "push" i "pull". Ostatecznie wynegocjowane warunki kontraktu pozwalają gwieździe mieć ostatnie słowo. "Ten zapach mi się podoba" - i to właśnie "ten zapach" trafia na rynek.
czytaj dalej


W całym tym procesie są jednak rozmaite ukryte dźwignie, za które może pociągać producent. Beyonce Heat korzysta ze wspomnianej sprawdzonej formuły słodkiego kwiatowego zapachu przeznaczonego dla kobiet. Proporcje oscylują w granicach 80 procent aromatów słodkich i 20 procent kwiatowych. Ale o ile Beyonce dostała możliwość sprecyzowania swoich oczekiwań i wyboru finalnego produktu, to jej decyzje zostały ukształtowane przez Sutcliffe. Licencjobiorca określa bowiem fundamentalny czynnik, którego istnienia gwiazdy nie są zazwyczaj świadome - a mianowicie, cenę za funt pachnącej formuły (rozumianą jako sumę inwestowaną w zapach), która w sposób istotny determinuje jej jakość.

Czy Ruth Sutcliffe wyjaśniła to Beyonce? Sądzę, że nie (gwiazdy pop raczej nie mają czasu na to, by zgłębiać chemię organiczną). Wyobrażam sobie, że na pierwszym kreatywnym spotkaniu Beyonce i pani dyrektor, piosenkarka po prostu opisała pożądany zapach, prawdopodobnie używając przymiotników lub pojęć-kluczy: miękki, luksusowy, "kobiecy, ale też charakterystyczny dla kobiety niezależnej", i tak dalej. Te życzenia Sutcliffe przekazała perfumiarzom biorącym udział w konkursie na formułę - a pamiętajmy, że ten, kto przekazuje informację, ma ogromne pole manewru, jeśli chodzi o jej interpretację.

W tym przypadku zwycięzcami konkursu okazali się Claude Dir i Olivier Gillotin, i nie trudno mi wyobrazić sobie, jak następnie przebiegał proces twórczy. Dir and Gillotin wypróbowali najpierw kilka pomysłów. Beyonce powąchała proponowane formuły w towarzystwie Sutcliffe, następnie wybrała rokującą wielkie nadzieje kompozycję... Ale może zapach mógłby być nieco cieplejszy? Ciepły jak zachód słońca latem z czasów jej dzieciństwa. Och, i zdecydowanie więcej róży. Jej babcia kochała róże. Oczywiście dyrektor Sutcliffe poprosiła perfumiarzy, by dodali różany aromat.

Jako że cena została określona już wcześniej, Dir i Gillotin prawdopodobnie zastosowali czysty olejek z irańskiej róży damasceńskiej, który jest niewiarygodnie drogi. Albo też równie kosztowne ekstrakt CR-18789 Rose de Mai Bulgaria, tlenek różany, czy linalol i geraniol - a może nawet wszystkie te związki jednocześnie, w zależności od cenowych ograniczeń podanych przez Sutcliffe. Ich zadaniem było stworzenie najlepszego możliwego zapachu, który mieściłby się w określonym przedziale cenowym.

Sutcliffe, Dir i Gillotin stworzyli perfumy przyzwoite. Używając kategorii estetycznych, Heat charakteryzuje wysoka jakość produkcyjna jak na dobrze nam znany segment zapachów sygnowanych nazwiskami gwiazd. Jego przyjemna słodycz daje się nosić: to połączenie aromatu dojrzałej maliny i śliwki z letnim bukietem. Nawet jeśli mocno zbacza w kierunku cech osobowościowych, to nie wpada w pułapkę chemicznych nut czy innych niedociągnięć w swej subtelnie wypolerowanej strukturze. Technicznie rzecz biorąc, Sutcliffe, Dir i Gillotin podarowali nam dobrą jakość. Kompozycja zapachowa rozwija się w sposób uporządkowany, a jej głębokie ciepło doskonale utrzymuje się na skórze całymi godzinami.

Jeśli doskonały Paris Yves Saint Laurenta znajduje się w dziesiątce waszych ulubieńców, Heat jest propozycją dla was. To urocza propozycja.

źródło: fakty.interia.p

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz